Na początku uprzedzę – to wpis bardzo osobisty i pewnie emocjonalny. Dlatego – jeśli nie masz na taki ochoty – po prostu pomiń go.
—
Od wczoraj przez internet przetacza się fala opinii na temat kampanii Fundacji Mamy i Taty – „Nie odkładaj macierzyństwa na później”.
Wiele kwestii zostało już powiedzianych – były analizy (jak choćby kobieta wiatropylna z tekstu Agaty Komosy; jak nie przepadam za tekstami w tym portalu, to ten akurat ma niemało racji), wspomnienie o braku roli ojca w filmach, o tym, że dziecko stawia się na równi z mieszkaniem i wycieczką do Tokio, czy Paryża. Nie jestem jak kobieta z tej kampanii – mimo, że w Paryżu byłam wielokrotnie (odkąd latają tam tanie linie, to koszt jest na poziomie wycieczki nad polskie morze), ale nie mam idealnego porządku, domku z równiutko przyciętym trawniczkiem, itd. Ale kampania uderza we mnie, bo bazuje na stereotypach, z którymi stykam się od wielu lat. Stąd stoję na stanowisku, że w tym wypadku komuś brakło empatii…
Trudno mi powiedzieć, czy kampania dotrze do grupy docelowej. Nie robiłam badań, sama też nie jestem w niej, więc trudno mi oceniać. Jestem kobietą, która wiele lat temu chciała mieć dziecko (po raz pierwszy zresztą przyszło mi to do głowy w wieku 21 lat, ale pod tym względem jestem dość szybka; w wieku 22 lat byłam zaręczona, a 24 urodziny spędzałam już będąc żoną). Ale nie udało się – nie dlatego, że robię karierę (choć robię), nie dlatego, że czekałam na mieszkanie, na podwyżkę, na 150 innych rzeczy. Po prostu moje ciało na to nie pozwala. Nie chciałam zamęczać innych opowieściami o staraniach, o stratach, o adopcji, w której zaproponowano nam dziewczynkę czekającą na powrót mamy, (która „poszła tylko do szpitala urodzić nowego dzidziusia”) i którą chcieli opiekować się dziadkowie, którym dom dziecka utrudniał z nią kontakty (powiedziano nam to wprost), pani psycholog, która dziewczynkę oglądała wraz z nami dopiero, ani o dołku psychicznym po rozmowach z ośrodkiem, który wpędzał mnie w poczucie winy.
Czym zaskutkowało to, że dałam innym spokój? Dziesiątkami spojrzeń, pojedynczych zdań i długich wykładów. Ludzie uważają, że mają prawo wtrącać się w życie innych i robią to często. W wersji łagodnej były to komentarze „jak ci ładnie” (z dzieckiem na rękach – dzieci mnie nawet lubią, chętnie do mnie idą, więc nie był to rzadki obrazek), „zrobię ci zdjęcie, będziesz mogła zobaczyć jak ślicznie wyglądacie, może za rok będziesz tu ze swoim”. W wersjach gorszych słyszałam, że zegar tyka, że na co czekam. Że jesteśmy wygodni (oboje z Mężem), że się ustawiliśmy. Że kto na nas zarobi, kto się nami zajmie na starość. Że dobry obywatel powinien mieć dziecko, a właściwie co najmniej dwoje. Wreszcie nawet hasła o tym, że Bóg nas (bądź mnie, zależnie od wersji) kiedyś pokarze za naszą wygodę, za to, że nie chcieliśmy dać życia, itd.
Jakby tego było mało, telewizja i kino (tu bryluje chyba TVN – jego Dzień Dobry TVN, czy produkcje filmowe) pokazują cudownie jasną stronę adopcji (to też się zdarza – sama znam 2 takie przypadki. Ale tylko dwa…). Wiecie ile adopcji w Polsce jest rozwiązywanych? Widzieliście to kiedyś w jakimś programie, filmie? Adopcje malutkich dzieci to rzadkość – jeśli rodzice giną (umierają), z reguły takimi dziećmi zajmuje się bliska rodzina lub przyjaciele (mamy taki przypadek nawet wśród znajomych). I na szczęście – trauma dzieci po stracie rodziców jest wystarczająca wielka, niepotrzebni im jeszcze obcy ludzie… Adopcja to często walka z FAS, z upośledzeniem tworzenia więzi (czym w Polsce zajmuje się bardzo niewielu psychologów, a temat jest bardzo trudny), z wieloma obciążeniami. O tym się nie mówi, bo to temat trudny, prawda? Po co, skoro można tworzyć ładny obrazek…
Wracając do kampanii – wczoraj, gdy otworzyłam skrzynkę, znalazłam tam maila od znajomej – link do tego poniższego filmiku i krótkie zdanie – „to chyba coś dla ciebie, masz już przecież 36 lat, czas nie czeka”…
Ta kampania nie boli mnie przez to co mówi. Wiem doskonale, że można mieć dziecko i robić karierę – moja Siostra ma dwójkę, pracuje w dwóch szkołach muzycznych i odnosi sukcesy. Przyjaciółka – jest doktorem (tak, też zdążyła) i prorektorem jednej z krakowskich uczelni mając syna. Ale równocześnie wiem, że znów, od nowa będę słyszeć te same hasła, jak echo z tej kampanii. Te same, które już dawno pokutują, ale które nie zwracają uwagi, że kariera, (a także – o ironio – jej brak, brak pracy, a za tym – środków do życia) może być tylko jedną z bardzo wielu przyczyn braku dziecka. Że nie znając dobrze człowieka, nie masz prawa wtrącać się w jego życie z radami, z przytykami, bo nie masz pojęcia czy nie wchodzisz w strefę, w którą ci wejść nie wolno. Bo wytykasz brak dziecka kobiecie, która straciła je 2 tygodnie temu…
Widziałam już opinie, że to dobrze, że kampania jest kotrowersyjna, że budzi emocje, że się o niej mówi. Zgoda – pytanie, czy dzięki temu osiągnie swój cel, czy tylko przetoczy się echem i zniknie, jak wiele innych. Jak napisałam wcześniej – nie wiem.
Niemniej – czasem myślę, że twórcom kolejnych kampanii brakuje wyobraźni. Bo ciężko jest postawić się w roli innego człowieka, bo do tego trzeba dużej dawki empatii…
Pierwsza moja refleksja po obejrzeniu spotu była taka, że intencja w sumie ok (rozumiem, ze jest nią przedstawienie macierzyństwa jako czegoś atrakcyjnego, jako radości większej, niż wycieczka do Tokio), ale realizacja po raz kolejny fatalna. Ponury przekaz piętnujący kobiety wybierające drogę inną, niż macierzyństwo sprowadzający się do groźby „jeszcze pożałujesz”.
Druga myśl to właśnie collateral damage – piętnowanie ludzi, którzy z różnych względów dzieci mieć nie mogą (który to aspekt poruszyłaś).
O tym, że nie taka droga do zwiększenia dzietności społeczeństwa, o polityce równościowej, o rozwiązaniach prawnych wyrównująca atrakcyjność „dzieciatych” kobiet i mężczyzn na rynku racy, o bezpieczeństwie socjalnym pisać nie będę. Ta kampania to kolejny przykład na to, że ludzie bez wyobraźni, myślący stereotypami i nie znający polskich realiów nie powinni brać się za kampanie społeczne. U nas to jakaś klątwa (wspomnę chociażby casus biednego autobusu).
Bardziej, niż ponury, chybiony spot, który do nikogo nie trafia niepokoi mnie drugie dno tej kampanii. Cytuję:
„Fundacja chce ponadto „osadzić antykoncepcję hormonalną w kontekście, w jakim rzadko pojawia się w dyskursie publicznym. Nie jako źródło wolności, ale jako narzędzie opresji wobec pragnienia bycia mamą”.”
Czemu nikt nie zwraca na to uwagi? Przecież to jest jakaś wsteczna teoria wymierzona w antykoncepcję. Bzdura rodem z kościelnych ambon. Nikt kobiet chcących mieć dzieci tabletkami nie faszeruje na siłę ani podstępnie.
Czy ja dobrze widzę, że tylnymi drzwiami wprowadza się tu postulat ograniczenia możliwości stosowania antykoncepcji? Wydawało mi się, że w tej kampanii chodzić ma nie o to, żeby kobiety zapładniać na chama i odebrać im możliwość wyboru.
Narzędzie opresji? Dziwne podejście… Jeśli oni rzeczywiście chcą dążyć do ograniczenia antykoncepcji, to dochodzimy do ograniczenia wolności decydowania o swoim życiu 🙁 Chyba, że to jakiś chybiony zwrot, wydane na szybko oświadczenie (krąży mi po głowie kampania Danio z blogerkami, której ludzie nie przyjęli ciepło, ale agencja szła w zaparte, że kampania jest super, że się nie znamy, że nie widzieliśmy briefu, a to, że wrecking ball był modny 6 miesięcy wcześniej, to brak naszego zrozumienia do mrugnięcia okiem w stronę internautów i fanów piosenkarki). Może i tu jest teraz rzut na taśmę w zakresie obrony kampanii…
Skąd takie dane o rozwiązanych adopcjach? Dane Ministerstwa Sprawiedliwości mówią coś innego adopcji jest w PL rocznie ok 3000-3500 zaś spraw o rozwiązanie ok 100. Nijak nie wychodzi więcej niż 40%. Poproszę o źródło danych.
Odpowiem to samo co na Facebooku – są dwie kwestie. Adopcje rozwiązywane na wniosek rodziców (lub dziecka, ale to chyba bardzo rzadkie) i te są w statystykach jako rozwiązanie. Druga kwestia to sprawy wnoszone jako odebranie praw rodzicielskich. I tych nie ma tak jasno w statystykach.
W tej chwili nie mam możliwości podania gdzie znalazłam, ponieważ nie mam dostępu do komputera, na którym pracowałam dwa lata temu. Postaram się wrócić do tematu za dwa tygodnie, gdy będę ponownie mogła to sprawdzić.
Niemniej – żeby nie zaciemniać kwestii i podawać danych bez źródła – usunęłam na razie to zdanie.
Uzupełniając – np. to pismo podaje mniejszą liczbę przysposobień – np. w 2007 wpłynęło 3348 spraw, załatwiono 3212, ale tylko w 2662 orzeczono przysposobienie. Do 2010 roku ani w jednym roku liczba orzeczonych przysposobień nie osiągnęła 2900.
http://brpd.gov.pl/sites/default/files/rpd_stare/wystapienia/wyst_2011_04_19_ms.pdf
odebranie praw rodzicielski rodzicom adopcyjnym? Szczerze powiedziawszy się z tym nie spotkałam, choć na pewno są i takie przypadki myślę, jednak, że jednostkowe a nie sięgające kilkunastu czy kilkudziesięciu procent przysposobień. A pewnie tak szczegółowych statystyk nie ma, choć mogłyby być ciekawe. Czekam w takim razie na powrót do tematu:-)
Spot kompletnie nietrafiony, nie ma sensu, żebym powtarzała to, co zostało już napisane. Po Twoim sposobie pisania wnioskuję, że jesteś silną kobietą, która radzi sobie ze swoimi problemami na tyle, żeby nie potrzebować „litości”, ale nie o litość mi chodzi. Użerasz się z tymi ludźmi, pewnie nie raz brakuje Ci sił. Chciałam tylko przesłać ciepłe uściski i choć trochę dobrej energii. Namaste, oby Twoja droga była choć trochę lżejsza.